Ciężko jest być perfekcjonistką. W
moim świecie, w którym nie spełniam nawet procenta z tego, co
chciałabym wykonać. Wcale nie ze względu na niemoc i brak
możliwości. Tak bardzo różna jestem w nędznie stworzonej przeze
mnie rzeczywistości od tej, którą byłabym spełniając się.
Bronię się niczym, uświadamiam to sobie wielokrotnie, a przełom
nie nadchodzi. Czytam więcej, zdjęć robię mniej, wrażliwość
kończy się wraz ze strachem przed maturą. Zegar tyka, rośnie w
oczach, a wiedza w każdym dniu jest zbyt uboga, a wciąż odkładam
naukę na ostatni moment. Rozwlekam wszystko w czasie, prowadzę
dialogi sama ze sobą, krzyczę w duszy. A na zewnątrz cisza,
żadnego szelestu kartek, dźwięku pisania. Jedynie muzyka, wciąż
ta sama i wciąż inna w głośnikach. Rozrywam siebie, na strzępy,
z premedytacją. Patrzę, jak własnymi rękami wyrywam wnętrzności,
a jasny punkt zwany przyszłością lub chociaż mierną satysfakcją
oddalają się, znikają wśród mgły, jak pociąg odjeżdżający
ze stacji. Gdy po pewnym czasie jest tak mały, jak samolot wysoko na
niebie.
Lecz nie myliłam się co do tej
jesieni- jest piękna, nawet jeżeli niewykorzystana. Wstaję i z
uśmiechem ruszam na autobus bez względu na wszystko- chyba nigdy
piękniej nie było. Każdy poranek jest tym najpiękniejszym, tym
którym zachwycam się. Codziennie na nowo. Ten zasnuty mgłą i
szarymi, kłębiastymi chmurami. Ten zaspany, gdy krople deszczu
leniwie opadają na ziemię, jakby w spowolnionym tempie nic sobie
nie robiąc z grawitacji i swobodnego spadku. Ten, gdy przeklinam
los, że nie posiadam kaloszy i w szkole modlę się, by moje
przemoczone botki i skarpetki wyschły do momentu opuszczenia tej
nader interesującej instytucji, do której przyszło nam wszystkim
uczęszczać. A gdy spóźniona wybiegam z domu zakładając po
drodze szalik, zatrzymuję się w pół kroku patrząc na chodnik,
drzewa i trawę skąpane w jesiennym, jasnym słońcu. Gdy muszę
mrużyć oczy, a okulary spokojnie leżą w szufladzie i na pewno
kpią ze mnie okrutnie. Nie ma wtedy wspanialszych momentów, lepszej
drogi i piękniejszego miejsca.
Wyprosiłam sobie tę jesień i nie
przestaję myśleć, że jest specjalnie dla mnie, choć zupełnie to
irracjonalne, wręcz głupie. Nie sprawia to, że jestem lepsza,
milsza. Jestem bardziej nerwowa, rozkrzyczana i zła- jedynie na
siebie. Jednak nie potrafię powstrzymać wpływu mojego
niezadowolenia na innych.
Walczę z aparycją, z której nie
jestem zadowolona. Jednak sama stawiam mur, który muszę zburzyć, a
próbuję go jedynie przeskoczyć. Wiele głosów, myśli, wiele dni.
Złość, zawód, niezadowolenie, kpina, dezaprobata, chwilowa
motywacja. Jest mnie więcej. Niż było i niż kiedykolwiek miało
być. Osacza mnie nadmiar, wielkość. Ta myśl siedzi w mojej
głowie, niczym pasożyt. Mam ochotę biec, aż poczuję odrobinę
lekkości, siły, mocy. Aż całą złość i wyrzuty zostawię za
sobą, aż zmęczenie da mi satysfakcję. Każda odrobina bólu
będzie dla mnie sukcesem, uśmiechnę się przez pot i łzy.
Bo kiedyś trzeba coś sobie udowodnić,
prawda?
Aha, jestem wolna, po latach jestem wolna.
Komentarze
Prześlij komentarz