Zasiadam na balkonie powoli
wypuszczając dym. Słońce dostaje się pod moje powieki, próbuje
rozjaśnić mrok, bezskutecznie. Zaciągam się po raz kolejny, ale
wbrew pozorom nie odczuwam ulgi. Czuję jak opadam z sił, nawet
samodestrukcja nie wychodzi mi już dobrze. Chłód mieszkania
powoduje gęsią skórkę, zawroty głowy nie opuszczają mnie nawet
na chwilę, winszuję sobie wiernego kompana. Cztery ściany zamykają
się na mnie, chyba nie ma już odwrotu, ostatecznie utknęłam w
przestrzeni sztucznego sklepienia. Prześlizguję się do łazienki
koloru piasku. Z zamkniętymi powiekami słucham szumu wody, ale
nawet wtedy nie mogę liczyć na spokój. Po co wychodzić z domu?
Można stwierdzić, że jest świetną imitacją świata zewnętrznego
pomijając brak wiatru i zawsze bezchmurne niebo. Przecież trzeba
zmierzyć się tylko z najbliższymi, to łatwiejsze, niż stawienie
czoła wszystkim napotkanym ludziom. Wystarczy jeszcze tylko
pozasłaniać lustra, nie widzieć i nie słyszeć siebie. Bo czy nie
najtrudniej słyszeć głuche echo własnych kroków i płytki oddech
nieodstępujące na krok?
Komentarze
Prześlij komentarz